Wyeliminowaliśmy się
Góry są piękne. Czyż nie? To raczej nie podlega żadnej wątpliwości 😊. Podobnie górskie bieganie. Podziwianie wspaniałych widoków, bliskość natury, często wschodzące słońce, wyłaniające się spomiędzy szczytów.... niezapomniane przeżycia.... ale też i często prawdziwa poniewierka, zmaganie ze słabościami i żywiołami. Bo góry są wymagające i nigdy nie dają fory. I może właśnie dlatego nie każdy może (czy powinien) biegać w górach.
Zaglądając w kalendarz, odnajdziemy sporo biegów górskich na rozmaitym dystansie. I choć w tym kalendarzu nie brakuje biegów górskich na 80, 100 a nawet 240 km (czapki z głów przed finiszerami), to jest wśród nich również - zdawałoby się niepozorny - bieg, będący finałem biegów górskich: Eliminator - Górska Masakra.
Wydawałoby się ot, taki sobie bieg. Krótki, bo choć składa się maksymalnie z 4 rund i każda ma tylko 1700m. No to co? Bułka z masłem? Może nie do końca 😊.
Owszem, to tylko 1700 m, ale ze startem na dolnej stacji kolejki na Czantorię i metą nad górną stacją! No ale tytularny "eliminator" do czegoś zobowiązuje. Docierając na metę, pierwsze 75% uczestników dostaje opaskę, uprawniającą do startu w następnej turze. A reszta zostaje wyeliminowana. No i oczywiście trzeba wrócić na start. A w przypadku np. mężczyzn czas pomiędzy kolejnymi startami wynosił 50 min. I tak 4 razy, jeśli ktoś miał dobrze wyrobione "kita" 😉. A zdarzali się tacy, którzy przed metą przepuszczali innych - niezałapanie się do następnej tury oznaczało medal na miejscu i koniec zmagania z górą 😊.
My... no cóż - zakończyliśmy swój eliminator na pierwszym etapie.
Brak komentarzy: