Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w krainie deszczowców, w ostatnią niedzielę kwietnia był sobie maraton, na którym spełniają się marzenia o życiówkach. A nie, wróć.... to nie ta bajka...
Co prawda w ostatnią niedzielę kwietnia odbył się XVI Cracovia Maraton... Kraków przywitał nas (pomimo obiecywanej poprawy pogody) deszczem, no i apetyty na życiówkę też były.
Niestety bajki swoje, a życie swoje. Dość szybko wyprowadziło mnie ze sfery oczekiwań do rzeczywistości. Jeszcze pod koniec pierwszej pętli moje kostki się buntowały. Później dołączył do nich kręgosłup i biodra. Cóż, koniecznie chciałam jednak jakoś przeczłapać, ale gdy praktycznie od 24 km szłam, nie miało to większego sensu - każda próba podbiegnięcia kończyła się tak samo 😓. Ukończyłam więc swój maraton po 26 km. i obrałam azymut na rynek, by spotkać się z mężem. Czułam się jak idiotka, idąc ulicą (w systemie koń kuleje) ubrana jak na maratończyka przystało, z numerem startowym i cieknącymi po policzkach łzami. Nie... Nie płakałam. Łzy, te zdradzieckie perełki toczyły się nawet nie z bólu, ale złości na samą siebie i wściekłości, że nie dałam rady! Ale jak większość wydarzeń w życiu, tak i to daje okazję do analizy i zastanowienia się...
Osłodą w całej sytuacji jest wynik Zenka - 3:37:.. co prawda nie jest życiówką (chciałabym móc o takiej marzyć 😉), ale jest wyraźna poprawa w stosunku do wyniku z zeszłego roku na tej samej trasie - gratulacje 💏.
Gratulacje należą się też Piotrowi, za piękny wynik, no i oczywiście Beti z Sebą 😊. Seba poprowadził Beti na jej debiucie maratońskim tak skutecznie, że nabrała wielkiego apetytu na następne - gratuluję obojgu.
Brak komentarzy: