Długi listopadowy weekend obfitował w sportowe imprezy niepodległościowe. Nieomal każde miasto czy gmina organizowała swój bieg.
W niedzielę wybraliśmy się na drugi z kolei bieg tego weekendu. Padło na Jastrzebską Niepodległościową Dziesiątkę. Ktoś powie - bieg jak wiele innych. Ja mam jednak bardzo mieszane uczucia związane z tym startem i ogólnie imprezą.
Jako, że należę do tych niereformowalnych zmarzluchów, odgrażających się każdej zimy przeprowadzką do Afryki, z wielką nieufnością spoglądałam za okno przed wyjazdem. No ale skoro było hasło jedziemy, to ciepłe leginsy i kurteczkę ubrałam i ... patrząc na męża, wkladającego krótkie leginsy i krótki rękawek robiło mi się jeszcze zimniej. Zapakowałam więc termos gorącej kawy - na szczęście.
Gdy dojechaliśmy do Jastrzębia, okazało się, że sypie lekki śnieżek i jest jeszcze zimniej - jak to w Jastrzębiu przeważnie bywa.
Biuro zawodów było w Zespole Szkół, w której był czynny basen, więc zaczęłam się zastanawiać, czy zamiast biegać nie iść popływać - przynajmniej cieplutko i przyjemnie. Ale przecież nie po to tam przyjechaliśmy.
Łyk gorącej kawy i króciutka rozgrzewka z dobiegnięciem na start, odsłuchanie hymnu i stopery ruszyły. ☺🏃
Szczerze mówiąc (czy pisząc) jeszcze przed startem miałam ogromne wątpliwości co do tego biegu. W głowie świdrowała mi świadomość kilkumiesięcznej przerwy w bieganiu, prawie zero treningów... praktycznie brak treningów nie licząc kilku przebieżek. Szczerze wątpiłam w swoje możliwości i poważnie brałam pod uwagę możliwość zejścia z trasy ... gdyby coś...
Sama trasa to trzy agrafki płaskim (w Jastrzębiu!) asfaltem. Śnieżek pruszył raz słabiej, raz mocniej cały czas, ciężkie niebo robiło przygnębiające wrażenie.
Okazało się, że nie pomyliłam się co do mojej formy, a raczej jej braku. Bieg, pomimo łatwego, odczułam jako chyba najcięższy do tej pory. Ale że należę do tych uparciuchów, co to "albo zrobię, albo zdechnę", więc tylko kontrolowałam czas na zegarku. I okazało się, że po iluś latach biegania nadal potrafię robić błędy nowicjuszy - już na pierwszym kilometrze wiedziałam, że początek poszłam za szybko - dałam się ponieść fali biegowej.
Koniec końców doczłapałam jakoś do mety - z jednym z najgorszych moich czasów, choć obawiałam się, że będzie gorzej. Mężowi poszło zdecydowanie lepiej, choć wybiegał sobie najgorsze czwarte miejsce w kategorii wiekowej. Po sprawdzeniu na wynikach okazało się, że zabrakło kilku sekund do podium.
Na mecie medal i mała butelka wody... zimnej! I w tym momencie zaczyna się rozczarowanie organizacją. W szkole były szatnie i całe zaplecze. Na zewnątrz temperatura oscylowała około zera stopni, wiał wiatr i sypał śnieg. Po biegu (pomijam brak jakiegokolwiek posiłku, choćby kołaczyka) zdecydowanie zabrakło w takich warunkach np. ciepłej herbaty.
Samą dekoracją organizatorzy też się nie popisali. Mając do dyspozycji hol szkoły, dekorację urządzili przed szkołą - na dworze, przy nieprzyjemnym zimnie i sypiącym śniegu. A że oprócz biegu głównego w tym dniu odbyły się jeszcze bieg po zdrowie na 2 km i biegi dzieci, i wszystkie dekoracje "załatwili" wspólnie, to trochę to trwało.😈
Biegu długo nie zapomnę przynajmniej z dwóch powodów: mojego wątpliwego występu i niedociągnięć organizatorów.
Brak komentarzy: