Stopniowo zbliża się następny biegowy weekend, czas zatem, żeby coś napisać o ostatnim, który trzeba przyznać, kosztował nas wiele potu. Ale impreza była wspaniała z niepowtarzalnym klimatem.
Tym razem wyjazd wypadł w piątkowy poranek, by w godzinach południowych zawitać i ulokować się na boisku w Boguszowie-Gorcach. A ponieważ samo boisko jest położone ok. 150 m powyżej rynku, zrobiliśmy sobie spacerek do biura zawodów i wróciliśmy na boisko, by odpocząć przed startem.
Odpowiednio zaopatrzeni (kamelbagi, czołówki itp.) wyruszyliśmy przed 22 na rynek, gdzie punktualnie o 22 nastąpił wystrzał do startu 29 Sudeckiej Setki. Wyjątkowy i niepowtarzalny start - jak co roku przy rozjaśniających niebo fajerwerkach 😊 .
W całej imprezie są oficjalnie dwa dystanse : tytułowe 100 km i maraton. Jednak istnieje pewien "skrót" - na punkcie na 72 km można zakończyć dystans ultra. I w tym roku takie właśnie mieliśmy założenie - zachciało mi się spróbować dystansu ultra, a mąż obiecał poświęcić się i zrezygnował tym razem z pokonania setki, by pomóc mi przebrnąć i doprowadzić do mety.
Po okrążeniu rynku, krótkim podbiegu, okrążeniu boiska skierowaliśmy się w stronę gór. Trochę szkoda, że po ciemku nie można było podziwiać dostojeństwa gór, ale od świtu widoków i wrażeń trasa nam nie skąpiła.
Z zeszłego roku pamiętam męczący, czy może raczej nużący, ciągnący się w nieskończoność podbieg na Chełmiec, ale wszyscy straszyli mnie Dzikowcem - trzymaj siły na Dzikowiec - to przestroga płynąca zewsząd. No i nie wiem, ale albo to kwestia nastawienia, straszenia i z góry założenia, że będzie masssssakra, albo jestem jakaś inna (choć nie przypuszczam 😉 ), ale gdy wdrapałam się na górną stację wyciągu na Dzikowcu to stwierdziłam, że nie taki diabeł straszny 😊. Choć oczywiście do tego momentu miałam już wylaną wannę potu 😉 i uznałam, że jednak bardziej męczący jest Chełmiec. Nie jest tak stromy, ale długość podejścia siada na zmęczenie.
widok z Dzikowca
Wszystko wynagradzają za to przepiękne widoki. Prawda, jak tam pięknie? 😊
Na trasę wybrałam się z kamerką w plecaku i szczerze mówiąc, było to miejsce w którym ostatni raz chciało mi się sięgać po nią do plecaka. Szkoda trochę (był to dopiero 55 km), bo późniejsze widoki były jeszcze wspanialsze, ale subiektywnie góry coraz bardziej dawały mi w kość.
Tak w ogóle muszę przyznać, że już wiele lat temu po biegu na górę Żar obiecałam sobie, że nigdy więcej biegania po górach. Przypomniałam sobie o tym w kwietniu zeszłego roku na trasie biegu po Beskidach i do teraz nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się wybrać znów w góry, jeszcze na taki dystans.
Po Dzikowcu przyszedł czas na Lesistą Wielką i Wysoką. Sił było coraz mniej, czego nie można powiedzieć o słońcu, które dawało czadu. Teraz to już nie była wanna, lecz całe "hektolitry" potu. Były momenty, w których miałam naprawdę serdecznie dość. Na szczęście na punkcie mety maratonu zabrałam ze sobą kijki, bo inaczej nie wiem, czy dałabym radę.
meta maratonu
Gdy dotarliśmy na szczyt Lesistej - 65 km (nie wzięłam mapki, ani nie pamiętałam dalszej trasy) pani wolontariuszka obiecała, że dalej będzie już tylko z górki, co mnie podniosło nieco na duchu. Ale ten "oddech" nie trwał niestety długo - dość szybko się okazało, że trasa skręca o jakieś 340 stopni i znów pnie się pod górę. To, co wówczas z siebie wyplówałam, raczej nie nadaje się do głośnego powtarzania 😉. Po wyjściu z lasu na odsłoniętą kamienistą ścieżkę to już nie było podchodzenie, tylko mozolne włóczenie noga za nogą z odpoczynkiem co kilka minut. Massssssakra.
W pewnym momencie, gdy już miałam wszystkiego dość i obiecywałam, że nie zrobię więcej ani kroku, z góry podjechał do nas na rowerze Piotr (jeden z organizatorów), który towarzyszył nam już do końca i zabawiał rozmową. I do teraz nurtuje mnie jaka jestem malutka, skoro miałam takie problemy z podejściem, a on sobie tam tak po prostu wjechał rowerkiem? 😡
Już dawno nie byłam tak szczęśliwa jak w momencie, gdy dotarliśmy na upragniony 72 km. Choć z pewnością nie było po mnie tego widać. I raczej marnym usprawiedliwieniem jest, że trasę robiłam ze spuchniętym kolanem wspomagając się sterydami i środkami przeciwbólowymi 😩.
Przenocowaliśmy w Boguszowie-Gorcach jeszcze jedną noc i w niedzielę rano podjęliśmy podróż powrotną. Już po drodze mąż wpadł na wspaniały pomysł, że koniecznie trzeba dziś (czytaj w niedzielę) iść rozbiegać trochę mięśnie. Tak więc zaraz po przyjeździe wyszliśmy "pobiegać". Nie trwało to jednak długo, bo moje kolano mało delikatnie dało do zrozumienia, że chyba dość jednak tego biegania. No i chyba po raz pierwszy odczułam różnicę pomiędzy bieganiem w terenie, a asfaltem.
I jeśli wam ktoś powie, że długie bieganie po górach jest lekkie, łatwe i przyjemne, to oprócz wspaniałych widoków musi być masochistą.
Brak komentarzy: