Mierz siły na zamiary
Po moich pierwszych zawodach w nowym życiu biegowym wydawało mi się, że wzięłam się ostro za sprawę treningów. Postępy były? Pewnie, że tak. W końcu przy tej sprawności trudno, żeby nie było widać postępów. Oj, było z czego poprawiać (i nadal jest). Tempo miałam tak żałosne, że wydawało mi się, iż chodzę szybciej niż biegam. Tak po prawdzie, to zawsze szybko chodziłam.
Pod okiem męża zaczęłam regularnie wychodzić na pobieganie., a gdy rozkręcił się sezon,
ambitnie napisałam się najpierw na bieg na 10km, później na półmaraton. Oba w marcu i oba w Tychach nad Paprocanami. I to chyba był ten moment, w którym zaczęły się mężowskie powroty na trasę. Od tamtej pory najczęściej startujemy razem, a gdy mąż dobiega na metę wraca po mnie na trasę, towarzysząc mi do końca.
2 tygodnie później odbył się Bieg o Perłę Paprocanami o dość wygodnej dla mnie formule. Bieg po pętli 7km wokół jeziora Paprocany, z docelowym dystansem maratonu. Formuła wygodna, bo można było zakończyć Bieg po ukończeniu każdej pętli.
Ponieważ zawsze porywam się z motyką na Księżyc, w planach miałam zamiar zrobić półmaraton. Ale do takiego dystansu trzeba być odpowiednio przygotowanym. Mi tego zabrakło i pod koniec drugiej pętli "położyły" mnie skurcze. W asyście mężowskiej przeczłapałam ostatnie ok. 2km do mety i ostatecznie mój pierwszy po przerwie "półmaraton" zakończył się na 14km. Oj kiepsko było. Skurcze nie dały mi nawet stać, więc ochoczo skorzystałam z masażu i chyba tylko dzięki temu byłam w stanie wsiąść do samochodu, by wrócić do domu.
Pomijam, że było zimno z przenikliwym (dla mnie) wiatrem od jeziora, więc w samochodzie ogrzewanie pracowało na full. I chociaż nie wykonałam założonego dystansu, ale i tak do domu wróciłam dumna z siebie i oczywiście z męża.
Brak komentarzy: